Mieliśmy szefa z inicjatywą. Więc kiedyś ja tak stoję na sali, on przechodzi i mówię: 'Panie profesorze, to jest 17 łóżek i 12 osób w ciągu tygodnia umrze'. On mówi: 'Ba, taka jest medycyna, trzeba się do tego przyzwyczaić'. A to było wtedy, jak było bardzo dużo bakteryjnych zapaleń wsierdzia. Bo ani nie było penicyliny, nie było w ogóle leczenia na to. I tacy młodzi, przeważnie mężczyźni, ciekawe, umierali jeden po drugim i to tygodniowo umierało pięć, sześć osób. To było straszne, młodzi mężczyźni umierają. Zaczyna się choroba nagle, gorączka i po dwóch tygodniach, po trzech tygodniach, po miesiącu nie ma go. No i tak było.
Ale Jakubowski, ten mój szef powiedział: 'Wiecie, wy tutaj leczycie ten reumatyzm, te zapalenia wsierdzia, te wszystkie zapalenia reumatyczne wsierdzia, to nic nie pomaga, trzeba zobaczyć jak ta choroba się rozpoczyna. Zrobimy salkę dla dzieci'. No i zrobiliśmy taką pięcio... zrobiliśmy... on zrobił taką pięcio chyba łóżkową salę dla dzieci z chorobą reumatyczną. No na tej sali się położyło same trupki, okrągłe baryłeczki, śmiertelne. Mnie dali tą salkę. Leczenie na reumatyzm to było: salicyl, normalnie, dawało się dożylnie salicyl. Ale w takim stanie, co tu zrobić? A człowiek przecież nie ma wyobraźni, więc im dasz więcej, tym lepiej. Więc dawaliśmy tym dzieciom kolosalne dawki, 12 gramów salicyli dożylnie, poza tym, że się... że to jest do zatrucia, to można dostać hysia od tego. No ale tak było. I te baryłki, to jedna jest dzisiaj kierowniczką poczty w Łodzi, bo ona w ogóle mieszkała za sklepem, na kamiennej podłodze i hodowała swoją młodszą siostrę, a sama miała 9 lat, bo mamusia umarła na reumatyzm. Tak że ona wyszła. Potem wyszło jeszcze jakieś dziecko. Oczywiście to było wszystko nieodpowiedzialność leczyć takimi dawkami, no ale wyszły te dzieci, bo inaczej by umarła zaraz. Tutaj nasz szef nie przeciwstawiał się nam, bo on widział, że to są stracone życia, więc może coś będzie i trochę z tych dzieci wyszło.
We had a boss with initiative. One day, I was on the ward, he was passing and I said: 'Professor - there are 17 beds here and within a week, 12 people will have died.' He said: 'Well, that's medicine for you, you just have to get used to it.' At that time there were lots of cases of bacterial endocarditis. There was no penicillin, no way of treating this, and all these young people, usually men, interestingly, were dying one after the other so each week five, six people would die. That was awful, young men dying. The condition would come on suddenly with a fever and after two, three weeks or a month, they'd be gone. But Jakubowski, my boss, said, 'You're treating rheumatism here, endocarditis, rheumatic endocarditis yet it doesn't help; we need to see how the condition begins. Let's set up a children's ward.' So he opened a ward with about five beds in it for children with rheumatic fever, and all the cases on this ward were fatally ill, distended like barrels. I was put in charge of this ward. Sodium salicylate was used to treat rheumatism, it was administered intravenously. But in that condition, what could we do? We had no imagination so the more we gave the better. We administered colossal doses to those children, 12 gm sodium salicylate intravenously, which apart from being toxic could have driven them mad. But that's how it was. And these little 'barrels', well, today, one of them is the head of the post office in Łódź - she used to live at the back of the shop on a stone floor, bringing up her younger sister, although she was nine years old herself, the mother having died of rheumatism. She made it. Then another child pulled through. Of course, it was irresponsible to treat them with these doses but these children pulled through, otherwise she would have died straight away. Our boss didn't stand in our way because he could see that these lives were already lost. Perhaps this was going to work and a few of these children pulled through.